Początek
Historia tej sesji zdjęciowej zaczęła się dla mnie dwa miesiące wcześniej, niż się o niej w ogóle dowiedziałam.
W grudniu miałam spore problemy z chodzeniem. Pobyt w szpitalu, takie tam. Aby po powrocie do domu psychika do końca mi nie osłabła, poprosiłam o prezent pod choinkę – książkę „Przesunąć horyzont„. Autorka… Martyna Wojciechowska.
W książce opisane są zmagania ze zdobywaniem gór wysokich. Najwyżej w górach byłam na pięciu tysiącach i wiem, po dwukrotnej próbie, że wyżej już nie chcę. Zatem nie to było dla mnie w tej lekturze najważniejsze. Istotny był fragment, w którym Martyna opisuje swoją batalię o powrót do pełnej sprawności po wypadku samochodowym, w którym złamała kręgosłup. Bohaterka „przesunęła swój horyzont”. I ja także tego potrzebowałam. Każdy, w jakimś momencie i z różnych powodów, tego potrzebuje.
Książkę pochłonęłam w dwa dni.
Kiedy czytam coś związanego z górami, wyobrażam sobie, jak robię tam zdjęcia. Tak już mam. W trakcie lektury tworzyłam więc w głowie kadry typu: góry w tle, zaśnieżony obóz, Martyna przy namiocie… Generalnie – abstrakcja.
Kilkanaście tygodni później – kompletne zaskoczenie, ponieważ dostaję zapytanie czy chciałabym wykonać sesję z Martyną Wojciechowską. Usiadłam z wrażenia.
Zdjęcia miały odbyć się w najlepszej dla mnie lokalizacji – w górach, w Gorcach (może to nie są ośnieżone ośmiotysięczniki ale chyba nawet bardziej wolę lesisto-połoninne stoki). Co też bardzo ważne, zleceniodawcą była firma Jack Wolfskin, do której mam bardzo duży sentyment jeszcze z czasów, kiedy robiłam kurs przewodnika beskidzkiego.
Tylko nie deszcz!
Pogoda jest bardzo istotna w przypadku, kiedy zdjęcia odbywają się w plenerze. Co więcej, data sesji była już nie do przesunięcia.
Wymarzyło mi się słońce, no ba. Tymczasem kilka dni przed sesją synoptycy postanowili doprowadzić mnie do rozpaczy. Zapowiadano ulewę, wiatr, roztopy. A przecież zdjęcia mają być w śniegu, zimowe. Ostatecznie już nie marzyłam o słońcu. Modliłam się jedynie, aby nie było deszczu.
Tymczasem wieczorem przyszła mgła.
W dniu sesji obudziłam się w schronisku o wschodzie. Do zdjęć pozostały jakieś dwie godziny, a tu nagle wychodzi… słońce! Stojąc w piżamie krzyczę przez okno do jednego z organizatorów, który uprawiał poranną gimnastykę na śniegu: czy możemy obudzić Martynę i zrobić zdjęcia TERAZ???!
Nikt nie odważył się zrobić takiej pobudki 🙂
Później okazało się, że nie byłoby z tym problemu. Zdjęcia do serialu „Kobieta na krańcu świata” powstają przecież o różnych porach.
Aby nie zwariować na myśl o marnującym się słońcu, wyszłam porobić zdjęcia obozowo-plenerowe. Na Turbaczu trwał właśnie WinterCamp.
Zanim przystąpiliśmy do zdjęć słońce zniknęło całkowicie. Było jednak dobrze. Zachmurzone niebo rozpraszało światło, które dodatkowo lekko odbijało się od śniegu.
Nie deptać, nie strącać
Dzień wcześniej sprawdziłam teren pod kątem konkretnych kadrów oraz gdzie dane komplety ubrań będą pasowały do scenerii.
Najważniejszą zasadą było: nie deptać i nie strzepywać śniegu (aby na zdjęciach widoczny był ładny puch) oraz nie strącać sopli (oby przetrwały do rana) 🙂
Miałam też nieśmiały plan, aby bohaterka była obsypywana śniegiem. Ale jeśli nie znamy kogoś bliżej, to nie wiemy jak bardzo możemy poszaleć. Tymczasem Martyna z radością przystąpiła do dzieła:
Później w sypaniu pomagała reszta ekipy, trzeba było tylko zgrać osoby sypiące z lewej i prawej strony pod względem czasu oraz wysokości rzutu.
Martynę zapamiętałam jako osobę z niesamowicie pozytywnym i konkretnym podejściem do pracy oraz gotową wejść dla ujęcia w każdą śnieżną zaspę. Ja z kolei denerwowałam się przed oraz w czasie zdjęć, zupełnie niepotrzebnie ale taki wniosek pojawia się zawsze po fakcie. Chyba nie mogłam do końca uwierzyć w tę całą sytuację.
I może zabrzmi to banalnie ale warto czasami, abyśmy tworzyli w głowie nawet najbardziej nierealne kadry (Martyna, w górach – czemu nie!), bo, wiecie, pewnego dnia może je po prostu zrobimy. Czego nam wszystkim życzę 🙂
A tymczasem już niebawem Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy!